PL 32-087 Pękowice k. Krakowa, ul. Jurajska 23

(48 12) 665-10-11 wydawnictwo@profil-archeo.pl

Literat vs. archeolog: kto lepiej pisze „prehistoric fiction”?

Czyta się 4 min. Czyta się z przymrużeniem oka ;-)

Przed ponad pięćdziesięcioma laty, na łamach nieodżałowanego czasopisma „Z otchłani wieków”, ukazał się wywiad z Gustawem Morcinkiem, autorem powieści o tematyce śląskiej i górniczej, znanym z obecnego w kanonie szkolnym „Łyska z pokładu Idy”. Pretekstem do zamieszczenia wypowiedzi pisarza było jego wstąpienie do Polskiego Towarzystwa Prehistorycznego. Nie był to pierwszy polski literat zafascynowany rodzimą archeologią. Mianem prehistoryka – w dziewiętnastowiecznym tego słowa znaczeniu – można określić choćby Józefa I. Kraszewskiego. Sam Morcinek nie pokusił się jednak o osadzenie żadnego swojego utworu w odległych realiach historycznych czy prehistorycznych. Uważał bowiem, że pisarz:

… musiałby się stać jakimś anachoretą, jakimś „molem” nie książkowym, lecz wykopaliskowym, jakimś osobliwego pokroju abnegatem, by od współczesnego, oszałamiającego życia przenosić się w tamte wszystkie epoki żelazne i brązowe. Zasługa byłaby nie mała, bo wskrzeszałby tamto odległe życie, nadawałby mu rumieńców, a równocześnie zbogacałby życie współczesne. Uważam jednak, że taki nasz polski  R o s n y, musiałby być do takiej pracy przygotowany, musiałby być po prostu archeologiem z poważnymi studiami uniwersyteckimi. (ZOW XX, 1951/11-12)

Zaciekawieni tą opinią postanowiliśmy odpowiedzieć sobie na tytułowe pytanie: literacki kunszt czy faktograficzna poprawność? Co bardziej zachęca do sięgnięcia po powieść, której akcja toczy się w czasach „przed historią”? Czy szukamy w tego rodzaju książkach tylko rozrywki, traktujemy je jako jedną z wielu odmian fantastyki naukowej, przymykając oko na swobodne żonglowanie faktami i magiczne interwencje? Wreszcie, jak wypada porównanie – literaci kontra archeolodzy? Pod względem liczebności tytułów i masowości nakładów – szala z pewnością przechyla się na korzyść tych pierwszych. Masową wyobraźnią zawładnęły wszak wielkie epopeje, takie jak „Egipcjanin Sinuhe” Miki Waltari’ego, cykl „Dzieci Ziemi” Jean Marie Auel czy pojawiająca się w wypowiedzi Morcinka „Walka o ogień” J.-H. Rosny’ego (właściwie jest to pseudonim autorskiego duetu braci Boex). W bliższych nam czasach popularność zyskały kwalifikowane jako heroic fantasy powieści Davida Gemmella (cykl „Troja”) czy Simona Scarrowa (cykl „Orły Imperium”). W owym zawładnięciu tłumami z pewnością pomogły liczne ekranizacje (któż nie pamięta klasycznego obrazu Jeana-Jacquesa Annauda!), które zdaniem niektórych krytyków w przypadku prehistoric fiction były nawet częstsze niż w wypadku fantasy czy klasycznego SF (czyżby kwestia budżetu?).

Próżno jednak wśród autorów najbardziej poczytnych dzieł gatunku szukać specjalistów z „poważnymi studiami uniwersyteckimi”, przynajmniej w zakresie archeologii. Prędzej już, w celu zasmakowania realiów sprzed tysiącleci, autorzy poprzestają na kwerendach, konsultacjach z naukowcami, względnie podejmują alternatywne metody zbliżające ich do „życia w prehistorii”, jak choćby kursy survivalu odbywane przez Jean M. Auel (po sukcesie „Klanu Niedźwiedzia Jaskinowego” amerykańska autorka odbyła jednak szereg wypraw studyjnych do Europy Środkowej i Wschodniej, by poznać na żywo tamtejsze krajobrazy i zabytki z czasów ostatniej epoki lodowcowej). Zazwyczaj jednak drogę tematyce prehistorycznej do masowego odbiorcy toruje utrwalona już pozycja danego autora na literackim parnasie. Tak było w wypadku Miki Waltari’ego, Davida Gemmella, Ursuli K. Le Guin („Lawinia”), a na rodzimym gruncie Bolesława Prusa („Faraon”), Zofii Kossak („Gród nad jeziorem”), czy do pewnego stopnia Ewy Nowackiej (debiutowała jednak książką o starożytności).

Mapki w stylu fantasy: nieodzowny element prozy pre-historycznej

Sięgając na półkę z prehistoric fiction (PF) nie sposób pozbyć się wrażenia, że specjalną uwagą cieszą się w tym gatunku tylko niektóre (nośne medialnie?) wątki z prehistorii i wczesnej historii: świat epoki lodowcowej (zwłaszcza konfrontacja dwóch gatunków człowieka w plejstoceńskiej Europie) oraz czasy bliższej nam starożytności. Powieści dotyczące tej ostatniej puryści z pewnością zaliczą już do powieści historycznej (historical fiction), a więc gatunku tworzonego w oparciu o innego rodzaju źródła i inspiracje niż w przypadku klasycznej, „niepiśmiennej” PF. Są to jednak czasy, których nie można przekonująco – choćby tylko literacko – odmalować bez uwzględnienia osiągnięć archeologii. W przypadku Europy zdecydowana większość beletrystyki z tego nurtu dotyczy dziejów Grecji i Rzymu, a także wczesnych państwowości romańskich, germańskich i słowiańskich. Ze świecą natomiast szukać fabuł osadzonych w początkach neolitu (choć i tu fascynująca musiała być konfrontacja „nowoczesnych” rolników z „konserwatywnymi” myśliwymi epoki kamienia) czy w europejskiej epoce brązu. Do „heroicznej epoki spiżu” nawiązują nieliczne dzieła, takie jak cykl trojański Gemmella i niektóre powieści berlińskiej archeolog Alix Hänsel (dostępne jednak wyłącznie w języku niemieckim, np. „Das Bernstorf-Orakel”).

Co jeszcze, prócz wyboru tylko tych bardziej atrakcyjnych wątków prehistorii lub wczesnej historii, cechuje powieści z nurtu PF, wychodzące spod pióra zawodowych literatów? Z pewnością dezynwoltura, czy może raczej spłaszczenie perspektywy czasowej, z jakimi operuje się w nich opisywanymi realiami. Dla laika zazwyczaj nieczytelne, pomieszanie czasu pojawienia się określonych wynalazków (np. „ogień grecki” w czasach wojny trojańskiej u Gemmella) czy form kultury materialnej bywa natrętne dla człowieka lepiej obeznanego z podstawami prehistorii i historii. Kolejną cechą „literackiej” twórczości o starożytności jest traktowanie na równi postaci historycznych i mitycznych. Nie można nie skomentować kwestii magii – wszechobecna w myśleniu przednowoczesnym, musi znajdować odzwierciedlenie w beletrystyce osadzonej w tych czasach. Ale magia… cóż, ani nie działa, ani nie działała tak, jak dla twórczej wygody chce ją wykorzystać wielu autorów, może ku uciesze czytelników (któż nie lubi bohaterów z supermocami)? Kolejnym grzechem bywa chęć przedstawienia absolutnie wszystkich aspektów ówczesnego życia, o których się dowiedziało ze specjalistycznej literatury. Efekt? Kumulacja zdarzeń i doświadczeń głównego bohatera, aż do granic wiarygodności i dobrego smaku (wyczuwalna w cyklu „Dzieci Ziemi” Auel).

Jak na tym tle przedstawiają się powieści autorstwa profesjonalistów-archeologów? Cóż, nie da się w nich przebierać jak w ulęgałkach… Tak nikła ilość fachowej beletrystyki jest co najmniej zdumiewająca, biorąc pod uwagę fakt, iż każdy archeolog: zarówno pracujący w terenie, jak i w zaciszu gabinetu, ma do czynienia z mnogością niewypowiedzianych historii, które mogą snuć jego – teoretycznie „nieme” – źródła. Czyżby tylko nieliczni dostrzegali ich ludzki, żywy wymiar? A chyba warto by częściej podejmowali takie próby. Powieści, które powstają na bazie ich doświadczeń wychodzą bowiem obronną ręką z konfrontacji z twórczością „czysto literacką”. Przykładem niech będzie powieść „Hieny i lotosy” Andrzeja Niwińskiego, alternatywna wobec całkowicie nienaukowego (niemającego zresztą takich ambicji), prusowskiego „Faraona”. Autor, uznany warszawski profesor egiptologii, przedstawił w „Hienach…” w pełni spójną z naukowymi ustaleniami, choć oczywiście literacką, wersję historii rywalizacji Ramzesa XI i arcykapłana Herhora. W tło jednego z najciekawszych wątków dziejów starożytnego Egiptu, jakim był koniec Nowego Państwa, wplótł losy nie tylko dostojników, ale i zwykłych ludzi, których pozostałości najczęściej bada archeologia. Mimo mankamentów edytorskich typowych dla wydawnictw typu vanity press, w trakcie czytania „Hien i lotosów” daje się poczuć tak lubiane przez każdego czytelnika przeniesienie do proponowanego uniwersum (w tym wypadku do głębokiej egipskiej starożytności). Najlepsze jednak przed nami, bo po lekturze pozostaje uczucie niewymuszonego przyswojenia sporej dawki wiedzy historycznej. Konia z rzędem temu, kto z równą łatwością jak w trakcie tej lektury przyswoi sobie dzieje Egiptu w XI w. p.n.e. z samych tylko dzieł naukowych czy popularno-naukowych!

Ilustracje Anny Marii Bieleckiej (Andrzej Przychodni, „Isa – Saga z Kraju Żelaza”, cz. 1 – „Kamień Nerthus”)

Te same uczucia towarzyszą czytelnikowi „Sagi z Kraju Żelaza” Andrzeja Przychodniego (ukazały się dotąd dwa z trzech planowanych tomów: „Kamień Nerthus” i „Okręg Alków”). Są to pierwsze próby zbudowania odpowiedzialnej literackiej narracji o tym, co mogło dziać się na ziemiach dzisiejszej Polski w czasach przedsłowiańskich, a dokładnie w przededniu II-wiecznych wojen na granicach Imperium Romanum za czasów „filozofa na tronie”, cesarza Marka Aureliusza. Autor, nim podjął się próby artystycznej kreacji, wypełnił testament Morcinka odbywając „poważne studia uniwersyteckie”, zwieńczone doktoratem na UJ z zakresu zbliżonego do podjętej później pisarsko tematyki (relacje rzymsko-barbarzyńskie w świetle archeologii). Lata eksperymentów archeologicznych, tych związanych z próbami odtworzenia procesu wytopu żelaza w świętokrzyskich piecach kotlinkowych (popularnie zwanych dymarkami), ale i innych, z pewnością lepiej przysłużyły się Przychodniemu do zbliżenia się do realiów sprzed dwóch tysięcy lat niż niejeden kurs przetrwania. Źródłem inspiracji Przychodniego był także polski i europejski ruch rekonstruktorski – zarówno „legionowy”, jak i „barbarzyński”. Co to wszystko dało czytelnikom? Pewność, że zrekonstruowany świat germańskich wojowników i rzymskich kupców mógł wyglądać w taki, a nie inny sposób, a przynajmniej, że nie kłóci się z wizją współczesnej nauki. Jeżeli przy tym warstwa fabularna trzyma w napięciu i pozwala polubić bohaterów, to adekwatność tej rekonstrukcji jest w zasadzie wartością dodaną, bonusem, który czytelnik otrzymuje niejako przy okazji rozrywki jaką jest lektura powieści. A magia – choć niektórych może to rozczarować – nie załatwia wszystkich problematycznych kwestii 😉

Konkludując – jednoznacznego sądu w tytułowej kwestii wydać nie można. Literaci piszą gładko, ale mniej liczą się z faktami. Często stoi za nimi potężna machina marketingowa, która w imię atrakcyjności przekazu może zachęcać do „drogi na skróty” (presja umów wydawniczych itp.). Profesjonaliści z pewnością mniej ochoczo idą na kompromisy w doborze faktów i kreowaniu realiów. Jeśli zatem czytamy, by dać się wodzić za nos, dla samej przyjemności lektury, a do warstwy faktograficznej wielkiej wagi nie przykładamy – twórczość „prehistoryczna” pisarzy czysto „literackich” nie będzie nas razić. Natomiast jeżeli lubimy historyczne klimaty, a do tego cenimy fakt, że autor „nie robi nas w balona”, a każdy szczegół dopięty jest na ostatni guzik – może warto byśmy dali szansę autorom-archeologom. W końcu w gatunku thrillera medycznego od lat króluje Robin Cook, z wykształcenia lekarz. Przypadek? Nie sądzę.

JD

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *